Ghost Rider
Gość
|
Wysłany: Śro 23:27, 30 Sty 2008 Temat postu: IronCat |
|
|
Mój pierwszy "poważny" tekst. Proszę nie linczować.
Prolog, część pierwsza
Pracownia chemiczna numer cztery była jednym z tych miejsc, w których słowo „czystość” nabiera szczególnego znaczenia. Pokryta czarnymi kafelkami podłoga została zamieciona z pedantyczną dokładnością, tablica dokładnie starta, a ławki... ławki prezentowały się cudownie. Każda z nich została tak dokładnie wypolerowana, że ich śnieżnobiałe blaty osiągały albedo porównywalne z blaskiem diamentu. Na najdłuższym blacie, ciągnącym się wzdłuż całej lewej strony klasy, stały w idealnym porządku substraty potrzebne do doświadczeń chemicznych. Na przeciwległej ścianie wisiał Układ Mendelejewa, a obok regulamin pracowni i kilka co ważniejszych równań reakcji. Także wszystkie tablice i wykresy lśniły lekko, odbijając wpadające przez okna promienie zimowego słońca.
W nowych, białych ławkach siedzieli uczniowie. Niektórzy próbowali wyglądać na uprzejmie zainteresowanych lekcją, na ogół bez większych sukcesów. Większość natomiast już dawno pozbawiła swojego nauczyciela złudzeń – ci przyglądali się tablicy z minami sugerującymi, że w myślach znajdują się gdzieś daleko i zapewne zajmują się czymś zupełnie niezwiązanym z chemią. Chociaż miny niektórych chłopców wyraźnie sugerowały niejakie zainteresowanie związanie z rozgryzaniem mechaniki pewnych obscenicznie biologicznych czynności.
Marek Żmijewski jeszcze raz spojrzał na swoich podopiecznych z pierwszej klasy liceum, już zakłócających ogólną estetykę sali. Wraz z końcem pierwszej w tym dniu lekcji sala będzie zapewne wyglądała jak połączenie siedemnastowiecznych koszar z okopami z czasów drugiej wojny światowej.
Nauczyciel klasnął. Licealiści spojrzeli na niego tak niewiarygodnie pustymi spojrzeniami, że wywołanie blasku ich oczu mogło być możliwe jedynie za pomocą wepchnięcia im do uszu latarek.
To z pewnością wina programu nauczania, pomyślał. Program nauczania przedmiotów ścisłych w liceum został ułożony przez gromadę urzędasów, którzy powzięli sobie ambitny zamiar wycięcia z niego wszystkiego, co wymaga kreatywnego myślenia.
Westchnął. Nieważne, jak debilny jest program, trzeba go zrealizować. Jeśli się postara, może zrobić to na interesujący sposób.
- Czy ktoś mi powie, co to jest? – zapytał, biorąc do rąk kawałek butelki, specjalnie uprzednio przygotowany i opatrzony etykietką „Pomoc naukowa”.
czniowie spojrzeli na niego. Wyraźnie zastanawiali się, gdzie ukryty jest haczyk.
- Szkło? – odpowiedziała pytaniem na pytanie jasnowłosa dziewczyna z pierwszej ławki.
- Tak, to szkło. Kto pamięta z gimnazjum, czym jest szkło?
Rękę podniósł jasnowłosy chłopiec siedzący w pierwszej ławce. Żmijewski, zastępujący chorego kolegę, nie znał dobrze uczniów tej klasy, ale jego akurat zapamiętał: nazywał się Artur Kosak i wedle opinii grona pedagogicznego należał do jednego z bystrzejszych, co w specyficznych warunkach liceum oznaczało każdego ucznia, który miał chociaż najmniejsze predyspozycje do samodzielnego myślenia i wyciągania logicznych wniosków.
Kolejną cechą charakterystyczną Kosaka był jego wygląd. W ogóle nie wyglądał na licealistę. Przypominał raczej Biedne Dziecko z Kampanii Charytatywnej Polsatu, Dziękujące Kochanym Sponsorom Za Wielkoduszną Pomoc. Był drobnej budowy, miał nadzwyczaj regularne, nieco dziewczęce rysy twarzy, duże, ciemnozielone oczy i troszkę przydługie jasnoblond włosy, lśniące złotym połyskiem tam, gdzie padły na nie promienie słońca. Zdecydowanie nie wyglądał na swoje szesnaście lat.
- Tak, Arturze?
- Szkło to skrystalizowany piasek..
- Dobrze – nauczyciel uśmiechnął się. – Mniej więcej. Podstawowym składnikiem piasku jest dwutlenek krzemu, krzemionka SiO2, która pod wpływem wysokiej temperatury topi się i tworzy przejrzystą skałę. Jednak współcześnie szkła nie wyrabia się z samego piasku. Dlaczego?
Artur ponownie podniósł rękę do góry. Nauczyciel popatrzył wyczekująco na resztę klasy, z satysfakcją zauważając na niektórych twarzach cień zainteresowania. Niestety, była to jedyna reakcja na jego pytanie.
- Artur?
- Krzemionka ma bardzo wysoką temperaturę topnienia.
- Owszem. Krzemionka topi się w temperaturze ponad tysiąca siedmiuset stopni Celsjusza. Wytworzenie tak wysokiej temperatury wymaga włożenia mnóstwa energii. Jest jednak sposób na obniżenie temperatury topnienia. Wiesz może, jaki? – chemik zwrócił się już konkretnie do Artura, mając nadzieję, że pozostała część klasy przynajmniej słucha.
Chłopak zamyślił się. Kilka niesfornych pasemek grzywki opadło mu na oczy.
- Można dodać do piasku atomy tlenu – oświadczył z wahaniem. – Osłabią one wiązania pomiędzy krzemem a tlenem w atomach krzemionki.
- Plus. Jeśli, na przykład, zmiesza się 75% piasku i 25% węglanu sodu Na2CO3, temperatura topnienia mieszaniny obniży się do ośmiuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Podgrzewanie węglanu sodu N2CO3 wyzwala z niego dwutlenek węgla CO2, pozostawiając sodę amoniakalną, czyli tlenek sodu Na2O. Szkło wytworzone z piasku i węglanu sodu ma tą ciekawą właściwość, że rozpuszcza się w wodzie – jest to tak zwana szklana woda. Po dodaniu wapienia, który zawiera tlenek wapnia CaO można wyeliminować tą cechę. Nikt nie chciałby przecież, aby szyby rozpuszczały mu się w czasie deszczu... Obecnie najpopularniejszą odmianą szkła jest szkło sodowo-wapniowo-krzemowe, zawierające 15% tlenku sodu Na2O, 10% tlenku wapnia CaO, 70% piasku krzemionkowego, znaczy się dwutlenku krzemu SiO2 i 5% innych tlenków. Czemu nie notujecie?
Rozległo się zbiorowe szuranie krzesłami, nerwowe otwieranie zeszytów i grzebanie w piórnikach. Pięciu osobom wypisały się wszystkie długopisy i musiały pożyczać od kolegów, jeden nadinteligentny delikwent zorientował się, że zapomniał plecaka, a trzech innych chwyciły poważne i nagłe problemy natury jelitowej. Żmijewski przez chwile rozważał popełnienie samobójstwa, lecz postanowił opanować się i podyktował przykładową notatkę zawierającą zatwierdzoną przez MEN dawkę łopatologicznej teorii. Cudownie. Teraz ma jeszcze kilka minut na ciekawostki.
- Nie tak dawno, bo zaledwie kilkanaście lat temu naukowcy doszli do wniosku, że szkło jest cieczą, lecz płynącą bardzo wolno. Teoria ta może wydawać się niewiarygodna, lecz miała całkiem realne podstawy: zaobserwowano, że bardzo stare szyby są nieco grubsze u dołu.
Artur Kosak ponownie podniósł rękę.
- Ale gdyby tak było, to... no, myślę, że byłoby niemożliwe wyregulowanie szklanych soczewek teleskopów, a jakoś nie słyszałem, aby jakiemuś astronomowi spłynęła soczewka – powiedział z lekko buntowniczym wyrazem twarzy.
Nauczyciel uśmiechnął się. To była dyskusja. Rzadko kiedy miał okazje dyskutować na lekcji.
- Nie mówiłem, że to stwierdzenie jest prawdziwe. Przyjrzano się dokładnie oknom kościoła Świętego Piotra w Chesire i odkryto, że, owszem, większość szyb jest grubsza u dołu, ale sześć okien ma zgrubienia u góry. Szkło nie może płynąć w górę, więc powód zgrubień musi być inny. Rozwiązanie okazało się dość proste: w 1840 roku, kiedy zamontowano szyby w kościelnych oknach, nie znano jeszcze metody na wytworzenie idealnie równej tafli szkła. Większość szyb z tamtego okresu ma zgrubienie z jednej strony i zwykle umieszczano szyby właśnie tym zgrubieniem do dołu.
Trzech, może czterech uczniów przysłuchiwało się z zainteresowaniem. Jak na liczącą dwadzieścia siedem osób klasę był to spory sukces.
Zadzwonił dzwonek. Licealiści rzucili się do drzwi, jakby na podłogę klasy nagle ktoś rzucił odbezpieczony granat. Zostawili po sobie porozsuwane byle jak krzesła, kawałki gumki na blatach ławek i mnóstwo śmieci, pochodzenia których chemik nie chciał nawet się domyślać.
Kosak razem z trzema swoimi kolegami wyszedł jako ostatni. Pod pachą ściskał czarny laptop.
- Masz u mnie pięć – rzucił nauczyciel, przysuwając do ławek kilka krzeseł. Natrafił ręką na coś mokrego i bez zdumienia zobaczył na swoich palcach atrament.
Chłopiec uśmiechnął się do niego delikatnie. Nauczyciel już chciał się odwrócić i zając porządkowaniem materiału pomocniczego, przysłanego z MENu w ubiegłą środę, gdy jego wzrok padł na obudowę laptopa Artura.
Mimo szoku, Żmijewski nie pozwolił, aby chociaż cień zdziwienia przemknął przez jego twarz, lecz nie potrafił powstrzymać się od badawczego wpatrywania się w twarz chłopaka, trochę zbyt natrętnego, aby można było uznać je za przypadkowe. Szybko wyprosił uczniów z klasy i przeszedł na zaplecze.
To, co zobaczył, z pewnością było dziełem przypadku. Mimo to musiał zameldować o tym przypadku przełożonym: gdyby okazało się, że wcale przypadek to nie jest i wyszłoby na jaw jego zaniedbanie, mógłby stracić o wiele więcej niż pracę.
Wyjął komórkę i, upewniwszy się, że w pomieszczeniu nie ma nikogo prócz niego, wcisnął składający się z trzynastu przycisków specjalny szyfr, otwierający specjalną, bezpieczną linię, kodowaną i niemalże niemożliwą do wykrycia.
Słysząc znajomy trzask odbieranego połączenia pomyślał przelotnie, jakie zdziwienie wywarłaby na dyrekcji wieść, że jeden z nauczycieli chemii kontaktuje się w czasie przerwy z dowództwem Centralnego Biura Śledczego.
Chociaż prawdopodobnie jego koledzy po pracy wykonywali o wiele ciekawsze i bardziej egzotyczne czynności niż bredzenie przełożonym o nalepkach na laptopach jakiegoś szczeniaka. Choć zapewne ich przełożeni nie należeli do elity CBŚ.
Coś mu się zdawało, że znowu zostanie nazwany tępym durniem.
Godzinę później okazało się, że był w błędzie. Nie pocieszyło go to zbytnio, ponieważ leżał wtedy w jednym z rynsztoków krakowskiej Nowej Huty z większą ilością otworów w ciele, niż mogło to być społecznie akceptowalne. Po za tym, był całkowicie martwy, a to nigdy nie jest pocieszające.
Prolog, część druga: Schrödinger's Cat
Jesteś Kotem Schrödingera.
Stoisz przed drzwiami jednej z krakowskich kostnic. Lodowaty wiatr porywa przechodniom parasolki, deszcz uderza o rynny małymi, mokrymi pociskami, a każdy z nich wydaje się mieć temperaturę ciekłego azotu. Wszyscy dookoła są przemoknięci do suchej nitki, lecz twój płaszcz mimo ulewy jest ledwie wilgotny. Włosy, związane czarną tasiemką, nadal opadają ci złotymi pierścieniami na kark, zamiast splątać się i zmatowieć.
Czekasz.
Twój samochód wzbudza spore poruszenie wśród tubylców. Zrobiłaś wszystko, aby przypominał wóz amerykańskiej ambasadorki. Co prawda, za cenę pierwszej strony w lokalnym brukowcu, ale bardzo zależy ci na wiarygodności.
W twojej kieszeni znajdują się dokumenty stwierdzające przynależność do United States Secret Service. One, podobnie jak samochód, są fałszywe, lecz na świecie znalazłaby się jedynie garstka specjalistów, którzy potrafiliby to stwierdzić. Załatwił ci je przyjaciel z NRO, w podzięce za pewną drobną przysługę, o której nie chcesz teraz myśleć.
Dziś jesteś Zoe Calton, urodzona w Saint Paul w stanie Minnesota, wychowana na nowojorskim Queensie. Patolog sądowy.
Drzwi otworzy ci pulchna kobieta po pięćdziesiątce, ubrana w coś, co mogło, ale nie musiało być szlafrokiem. Na twój widok zmiesza się, nie pytając o powód wizyty poprosi o wejście do budynku i przez kilka sekund będzie usiłowała wyjaśnić, dlaczego zamyka drzwi wejściowe na zamek. Wysłuchasz z uprzejmym zainteresowaniem, poczym poprosisz, aby zaprowadziła cię do zarządcy, dyrektora lub kierownika. Wylegitymujesz się lewymi dokumentami, cały czas mówiąc po angielsku, wiedząc, że woźna nie zna tego języka. Mimo to zrozumie, o co ci chodzi i poprowadzi zimnym, białym korytarzem wprost do gabinetu mgr. dr. hab. Z. Giersa.
Zastanawiając się, czy nie było więcej możliwych tytułów, czy po prostu wszystkie nie mieściły się na małej, prostokątnej tabliczce, przedstawisz się doktorowi Zenonowi, krótko i zwięźle wyjaśnisz powód swojej wizyty, przeprosisz za zwłokę, zapewnisz, że ambasada amerykańska działa w porozumieniu z MSWiA i oburzysz się, słysząc, iż Giers nie miał pojęcia o związku swojego najnowszego „podopiecznego” z Tajnymi Służbami.
Oczywiście, że nie miał. Wywnioskowałaś to już wcześniej z wyrazu jego twarzy, gestów, jakie czynił, a przede wszystkim z tego, że takie powiązania w ogóle nie istniały.
Przejrzysz akt zgonu. Nie pierwszy, który widziałaś, ale stanowczo pierwszy, na którym w rubryce „Przyczyna zgonu” jakiś nadinteligent napisał „utrata krwi w wyniku przecięcia tętnic promieniowych obu nadgarstków połączona ze skręceniem karku ze szczególnym uszkodzeniem piątego kręgu szyjnego”. Całość zakwalifikowana była jako „samobójstwo”.
Poprosisz doktora o przetłumaczenie i przez bite dziesięć sekund będziesz się poważnie zastanawiała, jakim cudem możliwe jest podcięcie sobie żył po uprzednim przetrąceniu karku lub skręcenie tego ostatniego, gdy z nadgarstków strzela fontanna krwi. Najwyraźniej Polacy to wyczynowcy, co do jednego.
Obejrzysz ciało. Trochę będzie ci żal tego gościa – był całkiem przystojnym mężczyzną po trzydziestce. W urzędzie figurował jako nauczyciel. Prawdopodobnie też był dobrym obywatelem, troskliwym ojcem, zawsze pożyczał sąsiadom cukier i nie wrzeszczał na swojego psa, gdy ten narobił na jego nowe bokserki. Nie ważne. Nie przyszłaś tutaj, aby gapić się na trupa.
Przez następne pół godziny udasz niezwykłe zainteresowanie wagą jego żołądka, jelit i szerokością tętnic. Być może niektórzy ludzie uznają wymazy z narządów wewnętrznych za wyjątkową skarbnice informacji, ale ty niestety nie podzielasz ich zdania. Szybko kończysz autopsję, potwierdzasz wyniki patologów rejonowych i poprosisz o ksero jeszcze jednego dokumentu.
A Giers poprowadzi cię wprost do archiwów. Całe szczęście, w Polsce większość dokumentów nie ma zapisu cyfrowego. Z miną wyrażającą zniecierpliwienie będziesz się przyglądała, jak dyrektor otwiera obskurną, pomalowaną ohydną farbą olejną, brązową szafkę, wyjmuje teczkę, kseruje kilka kartek, schowa oryginał, i poda ci czarno-białą kopię.
Włożysz ją do specjalnej kieszeni w płaszczu, uśmiechając się pewnie na widok miny Giersa, gdy ten zauważy dwa rewolwery Arminius HW-7 tkwiące w kaburach na twoich biodrach. Broń była całkowicie legalna – jeśli znajdowałaś się na terenie Rosji. Ale, rzecz jasna, on o tym nie wiedział.
Pożegnasz się, rzucając coś łamanym polskim i ponownie wyjdziesz na deszcz.
Ale to nie koniec. Nie potrzebowałaś kopii, tylko oryginału.
Odczekasz parę minut. A następnie wejdziesz ponownie do kostnicy. Oczywiście, woźna zamknęła drzwi na klucz, ale pod twoim dotykiem ustępują, jakby zamka nie było.
Jesteś Kotem Schrödingera.
Podciągniesz rękawiczkę. Jest ona zrobiona tak, aby nie przepuszczać powietrza i leży na twojej dłoni jak druga skóra. Prawie nigdy jej nie zdejmujesz – gdybyś chwyciła klamkę gołą ręką, ta natychmiast pokryłaby się oparzeniami. Podobnie, gdybyś dotknęła cokolwiek zrobionego z żelaza lub kilku innych metali. To cena za możliwość egzystencji jednocześnie jako cząstka i fala.
Nie pójdziesz ciemnymi korytarzami do archiwum. Nie musisz. Przejdziesz przez ścianę nieużywanego gabinetu, jakby była ona powietrzem. W archiwum otworzysz odpowiednią szafkę i podmienisz oryginał na kopię, którą dyrektor wręczył ci własnoręcznie. Jeśli będziesz miała szczęście, nikt nigdy nie wykryje tego przekrętu.
Uśmiechniesz się, wychodząc ponownie na szarą ulicę.
Kot Schrödingera. Jakby się zastanowić, mogło być gorzej.
|
|